Toy Story. Honda e – test
Śniło mi się, że jeden z moich Matchboxów (a może to był Hot Wheels) postanowił dorosnąć i zostać prawdziwym samochodem. Zjechał z półki i tyle go widziałem. Następnego dnia poszedłem odebrać Hondę – na parkingu rozpoznałem znajomy kształt. Rzeczywiście, stał się prawdziwym samochodem, choć lusterka i klamki mu nie wyrosły. Ale zabawką już nie jest. To Honda e. Małe e. Po prostu.
Małe e
Małe e wygląda jak nowoczesna interpretacja pierwszego Civica, czy nawet wcześniejszego modelu N600. Sprawia też wrażenie mniejszego, niż jest naprawdę – ma prawie cztery metry długości. No i nie da się ukryć, że jest bardzo zabawkowy. Projektanci zrobili, co w ich mocy, żeby e, małe e, nie mogło być uznane za poważny samochód. Taki był cel – sympatyczny, miejski samochodzik, na widok którego trudno się nie uśmiechnąć. Przy okazji najeżono go nowoczesną technologią: lusterek nie ma, bo zastąpiły je kamery. Małe e ma ich tyle, co wóz transmisyjny: z przodu, z boków, z tyłu, w przedniej szybie. Sam zahamuje, sam zaparkuje… Niby nic szczególnego, ale w mieście wyjątkowo przydatne. Bo Honda e, małe e, to samochód wyłącznie do miasta. Nie pojedziemy nim w daleką podróż.
Samochodzik elektryczny
Albowiem e to samochód elektryczny. Teoretycznie bateria o pojemności 35,5 kWh może po naładowaniu wystarczyć na 220 kilometrów. Ale to tylko norma WLTP. Zresztą producent lojalnie uprzedza, że zasięg może się zmienić w zależności od warunków. Kiedy uruchomiłem samochód testowy, w pełni naładowany, zasięg wynosił 106 kilometrów. Ponad połowę mniej. Po przejechaniu kilometra na mój parking zostało już tylko 100: światła, wycieraczki, ogrzewanie… Realnie zatem należy spodziewać się, że więcej nie da się na jednym ładowaniu przejechać. A szkoda, bo małe e jeździ wyjątkowo przyjemnie. Przede wszystkim ma tylny napęd. Środek ciężkości położony jest nisko, dzięki bateriom umieszczonym w podłodze. Zawieszenie jest dość sztywne, pięknie trzyma półtorej tony samochodu – generalnie małe e prowadzi się jak gokart.
Szybki i głodny
Elektryczny silnik ma 154 KM i moment obrotowy 315 Nm, oczywiście dostępny od samego startu. To śmieszne autko jest więc naprawdę szybkie. Ma nawet tryb sportowy, ale nie polecam – zżera prąd w tempie równym osiągom. Jeśli ktoś ma garaż z ładowarką (Honda naturalnie oferuje do samochodu fabryczny „słupek”), może sobie na to pozwolić. Jednak ceny prądu sprawiają, że także elektrycznego samochodu trzeba używać rozsądnie.
To możliwe – w Hondzie e dostępna jest funkcja Single Pedal Control, pozwalająca na jazdę z użyciem wyłącznie gazu. Odpuszczenie to rozpoczęcie hamowania, aż do całkowitego zatrzymania. Przy okazji uaktywnia się system odzyskiwania energii, a siłę rekuperacji można regulować łopatkami pod kierownicą. Dla kierowcy, który ma już doświadczenie w jeździe hybrydami lub elektrykami, to nic trudnego. A dodatkową korzyścią jest oszczędzanie hamulców. Komplet klocków może wystarczyć na co najmniej 50 tysięcy kilometrów.
Wnętrze, czyli gdzie jest Nemo…?
Zabawkowy samochód wewnątrz także jest inny. Zaprojektowano go tak, żeby klient z pokolenia millenialsów czuł się w nim jak w swoim mikroapartamencie. Fotele i boczki drzwi pokryto tkaniną przypominającą meblową, tunel środkowy to taki niby stoliczek, a deska rozdzielcza – stolik pod telewizor, pokryty plastikowym „drewienkiem”. Telewizor też jest – od drzwi do drzwi biegną ekrany. Po bokach dwa pokazujące obraz z kamer zastępujących lusterka. Przed kierowcą ekran z zestawem wskaźników. Resztę zajmują dwa potężne ekrany nawigacji, systemu multimedialnego, ustawień komputera itd. Na postoju można skorzystać z przycisku „akwarium”. Istotnie, na obu ekranach pojawiają się rybki jak z „Gdzie jest Nemo”. Brakuje tylko Robbiego Williamsa na tylnym siedzeniu, „Beyond the sea” trzeba zaśpiewać samemu. Wyświetlaczem jest też lusterko wsteczne, pokazuje obraz z tylnej kamery. Można je też, gdy znudzi się elektronika, przełączyć w położenie normalnego lusterka.
Tylną kanapę przewidziano rozsądnie dla dwóch osób. Słowo „kanapa” jest tu zresztą bardzo właściwe – siedzenie i oparcie są praktycznie płaskie, nie są też dzielone. Oparcie można jednak złożyć, co może okazać się przydatne. Bagażnik ma pojemność niewielkiej lodówki i dwie torby z zakupami wypełniają go dość szczelnie. Mimo to we wnętrzu Hondy e jest coś, co sprawia, że nie chce się z niego wysiadać. Może to ta „domowa” atmosfera, a może poczucie pewnego odrealnienia, trochę, jakby było się wewnątrz jakiejś gry komputerowej.
Fajne, ale…
Ale świetlanej rynkowej przyszłości temu samochodzikowi nie wróżę. Zwykła Honda e kosztuje 153 tysiące, a lepiej wyposażona Advance już 166. Mimo całej nowoczesności to nadal miejskie autko o bardzo ograniczonych przez niewielki zasięg możliwościach. No i nie może być jedynym samochodem w rodzinie. Każdy musi czasem dokądś pojechać, a ładowanie co 100 kilometrów… śmieszne, prawda? Ale gdyby Honda wpadła na pomysł dołożenia małego h do tego e i zrobienia wersji hybrydowej, z niewielkim silnikiem spalinowym, autko mogłoby cieszyć się większą popularnością. Bo na razie to tylko popis designersko-technologiczny. Uroczy, ale jako Matchbox na półce.
Tekst: Bartosz Ławski, zdjęcia: Paweł Bielak
Nasze pozostałe testy znajdziecie tutaj.
Jeśli podoba Ci się Overdrive i to co robimy, to możesz nas wspierać za pośrednictwem serwisu PATRONITE. Uzyskasz dostęp do dodatkowych materiałów i atrakcji. Dla wspierających fanów przewidujemy między innymi: dostęp do zamkniętej grupy na facebooku, własny blog na naszej stronie, gadżety, możliwość spotkania z naszą redakcją, uczestniczenie w testach. Zapraszamy zatem na nasz profil na PATRONITE.