MotoryzacjaTesty

Gorączka sobotniej nocy. Test VW Golf GTI TCR

Kto nie był nastolatkiem w latach siedemdziesiątych, ten nie wie co to prawdziwy szpan. Spodnie dzwony, wzorzyste koszule, buty na obcasach… Bee Gees i John Travolta w „Saturday Night Fever”. Wbrew pozorom do zachłyśniętej gierkowskim powiewem Zachodu Polski docierało więcej, niż dzisiaj skłonni bylibyśmy przyznać. Na ulicach było kolorowo, samochody nie były wyłącznie szare lub czarne jak dzisiaj. A jakoś w połowie dekady kryzys naftowy minął i cenami paliwa mało kto się przejmował. Pojawiało się coraz więcej mocnych, sportowych maszyn i nawet w zdominowanej przez Polskie Fiaty Warszawie można było czasem zauważyć coś naprawdę interesującego. Ale prawdziwe supersamochody znajdowały się głównie na plakatach w pokojach zafascynowanych motoryzacją dzieciaków. Najbardziej pożądane było Lamborghini Countach, tuż za nim plasowało się Ferrari 308 GTB. Ale nie u mnie. Na ścianach miałem rajdówki – Lancię Stratos i Renault Alpine, przedwojennego Auburna Speedstera, Trans Ama z filmu „Smokey and the Bandit”.

Kultowe GTI

Na największym plakacie był jednak samochód, który zachwycił mnie, gdy pierwszy raz zobaczyłem jego zdjęcie. Volkswagen Golf GTI. Niby zwykły Golf (choć w PRL to i tak był samochód marzeń), ale te dodatki! Podwójne reflektory, czarne pasy na karoserii, czerwone obwódki grilla no i te znaczki GTI. Koledzy nie bardzo rozumieli ten zachwyt, ale ja podświadomie chyba rozumiałem, że ten samochód to początek czegoś zupełnie nowego w motoryzacji. Po ponad 40 latach mogę już nieskromnie przyznać, że przeczucie mnie nie myliło. Golf GTI stał się symbolem dla całego pokolenia. To niedościgniony wzorzec hothatcha, chociaż wtedy nikt tej nazwy jeszcze nie używał.

Jak do tego doszło.

Paradoksalnie Volkswagen był ostatnią marką, po której można by się było spodziewać wypuszczenia sportowego modelu. Nikt nie widział takiej potrzeby i nikt nie sądził, że klienci chcieliby kupować sportowego Volkswagena. Ale kilku pracowników uparło się i dzięki temu powstała sportowa wersja Golfa. W konspiracji, po godzinach, z kombinowaniem niezbędnych części i dopisywaniem ich do innych projektów. Volkswagen nie miał nawet odpowiednio mocnego silnika, „zorganizowano” więc motor z Audi 80. Słynna szkocka krata na siedzeniach to pozostałość po projekcie wnętrza kampera i tak dalej. Spiskowcom udało się jednak zbudować samochód i przeprowadzić próby drogowe.

Wszyscy byli zachwyceni, bo prototyp jeździł nawet lepiej, niż się spodziewano. No, prawie wszyscy, bo kierownictwo koncernu zachwytów nie podzielało. Udzielono zgody na prezentację samochodu na wystawie we Frankfurcie i ewentualne wyprodukowanie limitowanej serii. Ale publiczność oszalała i zamówienia posypały się jak z rękawa. Nie dlatego, że Golf GTI był pierwszy – nieco wcześniej zaprezentowano Renault 5 Alpine. Tutaj jednak nie było zaskoczenia, bo Renault od dawna miało w ofercie samochody sportowe. Ale Volkswagen? Niby taki zwyczajny, a jednak taki fajny.

Golf GTI stał się więc wisienką na torcie i od ponad 40 lat z niego nie zrezygnowano. Rósł razem z każdą kolejną generacją, od drugiej wzwyż jest dostępny także w nadwoziu pięciodrzwiowym. Rosła też moc i pojemność silników. Bo pierwszy Golf GTI miał tylko 110 KM i do setki przyspieszał w 9 sekund. Dzisiaj potrafi to byle SUV, wtedy jednak było to coś. Z czasem zmieniało się więc wszystko, poza kratą na siedzeniach i znaczkami GTI. Dzisiaj na Golfa GTI stać już tych, którzy 40 lat temu mogli go mieć tylko na plakacie. Magia działa.

Golf GTI z zewnątrz.

Dlatego, choć bardzo już chcę sprawdzić, jak to jeździ, nie wsiadam do niego od razu. Dość długo chodzę wokół i szukam aury kultowego GTI. Znaczki – są. Kratka na siedzeniach – nie identyczna, ale jest. Czarne dodatki – są. To wersja TCR, ma 290 KM wobec „tylko” 245 w zwykłym GTI. Najmocniejsza z napędem na przód, trzystukonna „R” ma już napędzane cztery koła.

Do pełni szczęścia brakuje tylko trzydrzwiowego nadwozia. Ponoć jest dostępne, ale od bardzo dawna nie widziałem już trzydrzwiowego Golfa. Trudno, niech będzie „fünftürer”. Przynajmniej jest czerwony.

Wnętrze.

We wnętrzu Golfa GTI trudno, poza mocniej wyprofilowanymi fotelami, znaleźć typowo sportowe akcenty. To znana mieszanka elementów z palety VW. Może to i dobrze, bo wszystko jest na swoim miejscu, a obsługa jest łatwa i intuicyjna. Do wyboru jest pięć trybów jazdy: Eco, Comfort, Normal, Sport i Individual.

Jak to jeździ?

Oczywiście wybieram Sport, ale w gęstym miejskim ruchu szybko orientuję się, że nie ma on sensu. Spróbujemy Eco – niby zbrodnia wybierać coś takiego w samochodzie sportowym, ale skoro jest, trzeba spróbować. Okazuje się, że do zwykłej jazdy po mieście zupełnie wystarcza. Skrzynia po prostu szybciej zmienia, ale mocy ani momentu i tak nie brakuje. A spalanie potrafi znacznie zmaleć. 6,2 litra to całkiem przyzwoity wynik, chociaż oczywiście nie jest to jazda sportowa. Tryb Eco ma jeszcze jedną zaletę: jest najcichszy. Z tyłu dobiega tylko niezbyt groźne, cywilizowane powarkiwanie. Można puścić Bee Geesów, prawie jak z kasety w starym, dobrym 1979. Prawie – tylko lepiej. Wtedy musiałbym sam zmieniać cztery biegi. Dzisiaj mam ich siedem, a zmianami zajmuje się skrzynia. Miałbym do dyspozycji 110 koni, dzisiaj mam ich niemal trzy razy tyle. No i systemy bezpieczeństwa, o których 40 lat temu nikt nawet nie marzył. Nie taki zły ten postęp…

Tryb sport, czyli o to chodzi.

Kiedy jest pusto albo jedziemy w trasie można przełączyć na tryb sportowy. No i wreszcie mamy GTI. Głośne, twarde, przyklejone do drogi. Siedmiobiegowa skrzynia DSG lubi ten tryb, redukuje z międzygazem, trzyma obroty i zawsze dostarcza tyle mocy, że gazu wcale nie trzeba wciskać do oporu. Wyprzedzanie to czysta przyjemność, podobnie jak pokonywanie zakrętów. Owszem, przy tej mocy mechaniczna szpera byłaby przydatna, elektronika jednak zastępuje ją całkiem udanie. Byle nie przesadzić.

Trzeba też bardzo uważać na nierównościach – opony o profilu 35 wybierają wszystkie. Ale pewności prowadzenia samochód nie traci nawet na sekundę. Tyle, że potrafi wytrząść. No i nic dziwnego, w końcu to GTI.

Czy zatem warto?

Czy Golf GTI TCR to najlepszy hothatch? Nie wiem, konkurencja nie śpi. Renault Megane RS czy choćby Hyundai i30N nie są gorsze. Mimo to nie mają tej aury kultowości. GTI to GTI, nie da się go zastąpić. Volkswagen o tym wie i swój sztandarowy produkt nieźle sobie ceni. 200 tysięcy to dużo jak za Golfa, ale czy dużo jak za GTI? Za spełnienie marzeń z dzieciństwa? Pewnie nie. Ale na razie napiszę do Volkswagena, może po znajomości przyślą mi jakiś ładny plakat.

Tekst: Bartosz Ławski,

Zdjęcia: Paweł Bielak, Bartosz Ławski.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *